Najnowsze wpisy


sty 22 2015 Poooooowracaaaaaam !
Komentarze: 1

OK. Koniec tego zimowego roztargnienia, krótkotrwałych historii miłosnych z obcokrajowcami, bałaganu, wydawania pieniędzy na prawo i lewo oraz niepublikowania mojego jakże towarzyskiego życia i niedzielenia się nim z najlepszymi ludźmi na ziemi, których zostawiłam w Polsce (mniej więcej) centralnej.

Wracam, jestem, siedzę tu i teraz przed moim rozje...chanym (?) komputerem/laptopem/prototypem lepszej przyszłości słuchając Gregora Salto i jego magicznego brazylijskiego remixu, który powoduje, że z każdą sekundą pozbawiam się kolejnej cząstki jednego z moich sześciu (czy oby na pewno?!) zmysłów. 

Przez ostatnie półtora miesiąca wydarzyło się tyle, co nieraz nie wydarza się w przeciągu roku (no dobra, może pół roku). Historia (nie)pewnej miłości, historia bycia "in charge", historia szkolenia nowego typka w moim departamencie (z czystego serca mego, no bo przecież, kto powiedział, że lubię rozkazywać, hehe...), historie niedopuszczalne w pracy (no i tutaj nie mogę się porozwodzić z przyczyn oczywistych, sorry!), historia miłości do biegania, historia o próbie sprowadzenia życia na właściwe tory (tak dokładnie nie wiem co chciałam tym osiągnąc, bo jedyne tory jakie na razie mam do wyboru to kolejowe - utknęłam tu w końcu na bliżej nieokreślony czas...), historia splotu przypadkowych zdarzeń i ludzi, historia podróży do Walii i zetknięcia się z tamtejszym językiem i jeszcze inne, drobniejsze historie, które nie są teraz istotne. 

Dzieje się. Ale to dobrze. Niby nigdzie nie wychodzę (no dobra, może czasem, z kimś, na piwo, ewentualnie dwa), ale się dzieje. Wiecie czemu się dzieje? Bo sama sobie coś cały czas wymyślam i najwięcej dzieje się w mojej głowie. Bo nie potrafię przystać na tym co dostałam od losu, co już osiągnęłam, w czym teraz siedzę i zajmuję się na co dzień. Zawsze musi być coś więcej. ZAWSZE. I nie umiem od tego uciec. To jest męczące, doprawdy... To znaczy pomyślicie, że genralnie pierdolę bez sensu i że jesteście zawiedzeni, że po takiej przerwie wyskakuję z takim gównem, ale zastanówcie się nad tym...

No bo taka sobie prosta dziewczynina ze wsi weszła raptem w miejskie towarzystwo (czasy licencjatata mam na myśli) i o raptem to tu, to tam i se jeździ i spamuje na fejsie zdjęciami zewsząd i w ogóle zadowolona i czego jeszcze szuka ?! Sama sobie próbuje odpowiedzieć na to pytanie, ha! Jedyna właściwa odpowiedź to poszukiwanie spełnienia, satysfakcji i szczęścia (właśnie utworzyłam nową teorię 3S - ci, co powinni, wiedzą o czym mówię, buahaha).

Spełnienie. Zakładam, że 99.9% z Was pomyślało o tym, że generalnie nie ma tu szału z poruchem i jestem niespełniona seksualnie. Zostawmy temat seksu, skupmy się na sprawach egzystencjonalnych (wcale nie jestem pijana!!!). Polubiłam swoją pracę, jestem w niej podobno naprawdę dobra, podobno mam zadatki na managera i podobno kilka miesięcy treningu skutkowałoby niezłym zamieszaniem na floorze ze mną w roli głównej. I chyba właśnie te kilka miesięcy dzieli mnie od takiego kompletnego spełnienia. ALE. Nie w tym miejscu. Czemu? Raczej nierealne piąć się tu szczebel po szczeblu na wyższe stanowiska, bo? Bo nie jestem Angielką, he! Tu nie chodzi o rasizm (chyba?), ale bardziej o brak pewności ze strony zarządu o jakość świadczonych usług w nawiązaniu do funkcji dużo odpowiedzialniejszych niż te, które teraz piastuję (przeraża mnie mój język, Chryste). Generalnie chodzi o to, że w tym miejscu Polka ma znikome szanse na karierę na zadowalającym stanowisku. Jak zatem zmierzać do spełnienia? Ciężką pracą, niepoddawaniem się, stawianiem sobie wyzwań, wysłuchiwaniem uwag, dzieleniem się doświadczeniem, dostrzeganiem własnej wartości i wiarą w swoje możliwości (to takie podstawowe). 

Skutkiem spełnienia będzie satyfskacja. Żeby nie było - satysfakcja jest na miarę tego, co do tej pory udało mi się osiągnąć. Dostałam się do najlepszego hotelu w Anglii, jestem jednym z pracowników bardzo ekskluzywnej, luksusowej marki Relais&Chateaux, utrzymuję się bez pomocy rodziców (co w sumie jest naturalne), jestem zdolna do komunikowania się po angielsku na dobrym poziomie - generalnie jest fajnie. Ale dla mnie to wciąż za mało. Dążenie do posiadania więcej niż się ma jest naturalne dla każdego człowieka. Godzenie się na to, co się ma będzie zatem zaprzeczeniem swojej natury... Dlatego nie rozumiem dlaczego tyle ludzi się godzi na to co ma i nie próbuje niczego z tym zrobić, mało tego, NARZEKA, co jest tak bardzo, bardzo polskie... To znaczy, rozumiem, bo da się osiągnąc poziom satysfakcjonujący na tyle, że nie ma potrzeby na więcej, pod warunkiem, że jest się szczęśliwym...

Szczęście jest pojęciem na tyle względnym, że nawet nie będę próbować się z nim mierzyć. Powiem tylko, że wszystkie podejmowane przez nas działania powinny skutkować szczęściem. Oczywiście, są etapy przez, które po prostu musimy przejść - szkoła, zawody miłosne, pierwsza praca (niezawsze ta ze snów), problemy z rodzicami, i które nie zawsze są niekończącą się krainą szczęśliwości. Każdy jest teraz na jakimś tam etapie życia, boryka się z różnymi problemami, tak jak ja - jestem sobie w Anglii, pracuje, zarabiam sobie funty, wydaje je i koło się jakoś toczy. I mogłabym powiedzieć "aaaaa zobaczy się co będzie dalej", ale moje "dalej" zależy od moich działań tu i teraz. Każdy powinien mieć świadomośc, że tu i teraz nigdy się nie powtórzy, w sensie nie cofniemy czasu (ale smuty, haha!), żeby przeżyć dane rzeczy jeszcze raz. Możemy je powtórzyć kolejnymi działaniami, ale właśnie, "działanie" jest słowem klucz. Nie gódźmy się na rzeczywistość, która nas przytłacza. Nikt inny nie pracuje na nasze szczęście, na to kim będziemy, na to, co będziemy robić w przyszłości, jakim samochodem będziemy jeździć, gdzie będziemy spędzać wakacje niż my sami, każdy z osobna. Teraz na pewno będzie wiele reakcji "doobra, ale na to co ja chce robić to trzeba mieć kasę, ktorej nie mam" - zarób tę kasę? Nie da się zarobić tej kasy na tym co robisz - zmodyfikuj to? Zmień pracę? "Jak zmienię to może być gorzej" - zaryzykuj...?

Mnie ryzyko daje szczęście. Serio. Ryzykowałam z pracą w Niemczech, ryzykowałam z pracą w Anglii, ryzykowałam z przyjaźniami, ryzykowałam z byciem szczerą, ryzykowałam za kółkiem, ryzykowałam z uczuciami - całe to ryzyko dawało mi doświadczenie, dzięki któremu czuję się teraz silniejsza, mądrzejsza i gotowa na dalsze ryzyko. Dlatego nie przestanę wymyślać kolejnych wyzwań, nie przystanę na to co mam i będę pracować na to, na co zasługuję. A zasługuję na więcej.. :)

Ryzykuję też teraz dzieląc się z Wami moimi filozoficznymi przemyśleniami (czy jak kto woli pijackim wywodem choć wcale nie jestem pijana - dosłownie za minutę otworzę dopiero piweczko), nie mam przecież pewności, że wszyscy się ze mną zgodzą, ale może uda mi się w ten sposób popchnąć kogoś do podjęcia ważnej decyzji, którą rozważa, i przyczynić się do jego szczęścia...? (jak się nie uda to reklamacji nie przyjmuję, sorry! ja tylko daje opcje:))

Szybka powtórka: odkryjmy co daje nam spełnienie, odnajdźmy w tym satysfakcję (lub dążmy do niej), podejmujmy działania dające szczęście i nie bójmy się ryzyka. Jak to mówił mój stary kumpel - jest ryzyko, jest przyjemność ^^ 

Trzymajcie się ciepło! :)))

gru 09 2014 Update
Komentarze: 0

Poniżej macie wpisy ze starej strony, oprócz postów ze zdjęciami. Zobaczymy jak będzie teraz, generalnie znowu muszę się rozeznać w tym nowym szicie, a OFF się kończy...

Przede mną 7 dni ostrej jazdy bez trzymanki, bo są braki w team'ie i na dzień są tylko dwie osoby. Zamiast czterech <333 

Zastanawiam się jaki teraz wybrać temat do opisania. Może jakieś propozycje...? :))) 

PS Mam pizgawicę w pokoju. Tu się nigdy nie nagrzeje :CCCC Więc wybaczcie, ale nie będe więcej tu bazgrać i zaoszczędzę energię na resztę wieczoru...

Update z listą zakupów: koc, dwa koce, ewentualnie siedem. 

Kissssyyyyyyy dla fanów xx 

gazelcia901 : :
gru 09 2014 Latamy ze Stansted - praktycznie cz. 1
Komentarze: 0

Ok. Zapuściłam się strasznie z pisaniem. Wracam po przerwie!!

Jak niektórym wiadomo 28 listopada zaliczyłam szybki wypad do PL na obronę mojej niedoszlifowanej pracy licencjackiej. Jeśli niewiadomo to już wiecie J Tak czy inaczej na obronie było zabawnie, pytania z dupy, a finalnie przygodę z UŁ zakończyłam z oceną 4. Tak gwoli ścisłości :D

Z tytułu podróży z 4 przesiadkami miałam m.in. okazję przebrnąć przez halę odlotów na jednym z czterech londyńskich lotnisk – Stansted. Dlaczego akurat Stansted? Bo tam lata sobie samolocik tanich linii lotniczych Ryanair np. ze stolycy naszej pięknej lub z równie „pięknej” Łodzi (chociaż uwierzcie, że jak się tak siedzi samemu na drugim końcu Europy to nawet Łódź wydaje się być piękna!). Wobec powyższego tematem dzisiejszego wpisu będą sprawy związane z poruszaniem się po lotnisku, odprawą i samym lotem samolotem. Artykulik przeznaczony jest dla osób, które:

- nie leciały nigdy samolotem i nie wiedzą „z czym to się je”,

- leciały samolotem, ale nie wiedzą jak to wygląda na Stansted,

-leciały bądź nie leciały, ale mają dużo czasu i czytaniem wypełnią sobie lukę w czasoprzestrzeni,

- leciały bądź nie leciały, nie mają czasu na czytanie, ale i tak przeczytają, bo lubią czytać moje wypociny lub czytanie jest dobrą wymówką, żeby przestać się uczyć,

- leciały bądź nie leciały, ale śledzą mojego bloga, bo z niewiadomych przyczyn nie chcą/nie potrafią odezwać się do mnie osobiście.

Zatem zacznijmy!!

Wchodzimy na lotnisko. I po wejściu zaczynają się schody… Ale nie ruchome, nie takie jak w blokach, tylko takie wiecie… Że jak jesteście sami i to po raz pierwszy w tym miejscu to macie ochotę tam na środku się rozpłakać. Ale jesteśmy twardzi, twardsi niż innym mogłoby się wydawać więc zaczynamy się rozglądać i nie jest już tak źle. Pierwsza kwestia: ustalamy, czy mamy bagaż do odprawy (do odprawy to ten drugi, którego nie możemy ze sobą wziąć do kabiny samolotu). Jeśli mamy to od wejścia po prawo mamy stanowiska i taśmy odprawowe – wszystkie są opisane, kolejki gigantyczne, zakręcone 113 razy, ale widać je od razu. Wystarczy na panelu znaleźć tylko swój lot i opis stanowiska, do którego mamy iść. Jeśli nie mamy bagażu do odprawy tylko sam podręczny (taki do 10 kg) to lecimy za znakiem DEPARTURES na lewo i tam na naszej drodze pojawiają się bramki. Bramki otwierają się aktywowane zeskanowanym kodem z naszego wydrukowanego biletu. W którą stronę przyłożyć kod? NIE WIEM. Z moim ostatnim biletem był problem, bo pani która wpuszczała mnie do samolotu wprowadzała kod ręcznie, bo nie chciał się zeskanować, więc zaliczyłam cud przy tej bramce, że w ogóle weszłam. No ale ok, skanujemy kod, bramka się otwiera, przechodzimy i idziemy dalej. Najprościej za tłumem.

Na tym lotnisku nie mamy podziału taśm na loty podczas kontroli bagażowej. Wszystkie loty przechodzą przez te same taśmy. Aha. Co to jest kontrola bagażowa? Kontrola bagażowa to to co często występuje na filmach i to to czego wszyscy się najbardziej na lotnisku boją – czy niczego nam nie cofną? Czy nas nie złapią? Czy nie będę musiała wyrzucić żelazka albo pasztetu od mamy?! Słuchajcie, na spokojnie. Przy kontroli bagażowej nasze rzeczy włożone do koszyków są skanowane, a my po zdjęciu wszystkich metalowych elementów (monet, pasków, butów ze sprzączkami itp.) przechodzimy przez bramkę z wykrywaczem metalu. Ja się zapomniałam i wbiłam przez bramkę z kasą na szyi i babeczka mnie skanowała, przeszukiwała itp. Ale powiedziałam, że zapomniałam o monetach, przeskanowała mi piterek i do przodu.

Ok, jak dzielimy rzeczy z bagażu podręcznego do koszyków?

1.       Kosmetyki, płyny tj. żele, perfumy, fluidy, błyszczyki, dezodoranty, maskary, kremy muszą być w pojemnikach do 100 ml (te słynne małe plastikowe buteleczki lub produkty z serii mini zazwyczaj o poj. 50-75 ml) zapakowane w JEDNĄ przezroczystą torebkę, którą można SZCZELNIE zamknąć. Te woreczki jakoś specjalnie się nazywa, ale aktualnie nie pamiętam. Na Stansted pilnują, żeby to był jeden woreczek na osobę. Nie zalicza się tu pudru, cieni, bronzerów, kredek do oczu i pomadek (choć w regulaminie przewoźnika Ryanair kredki do oczu i szminki też są dopisane do woreczka). Im więcej zmieści się do woreczka tym lepiej, bo resztę trzeba wyrzucić. Więc rada dla dziewczyn – do woreczka wsadźcie sobie najpotrzebniejsze dla was rzeczy (ja biorę maskarę, fluid, pastę do zębów, antyperspirant, perfumy, krem do rąk), a resztę włóżcie do odprawianego, bo po co wyrzucać. Jest jeszcze przepis, że pojemność wszystkich płynów nie może wynosić więcej niż 1 litr, ale tak naprawdę liczy się to, ile uda się włożyć do woreczka. Dobra rada przy okazji płynów: wypijcie wodę/wódę PRZED kontrolą bagażową, bo i tak będziecie musieli wyrzucić. Po kontroli możecie sobie kupic wodę w sklepach w dalszej części lotniska. Koszt to 5-6 PLN lub ok. 2 GBP (w zależności z którego kraju lecimy). Tak, drogo, ale w samolocie jest jeszcze drożej…

2.       Elektronika tj. laptopy, ipody, ipady, „aj”-wszystko-inne wykładamy z bagażu do koszyka. Z telefonami róznie, raz chcą, raz nie chcą. Na Stansted chcieli żeby powyjmować całą elektronikę. UWAGA! Nie przewozimy rzeczy, które nie są zdolne działać samodzielnie, a które potrzebują prądu stałego tj. prostownic, żelazek i innych z nieodłączną wtyczką. Jeśli wsadzicie to do podręcznego to każą wam wyrzucić.

3.       Odzież wierzchnia i elementy odzieży z metalowymi częściami: wrzucamy kurtkę, szalik, kozaki, glany, paski, zegarki, kasę. Myślę, że adidasy mogą zostać na nogach, ale czasem i tak proszą o zdjęcie butów. Np. jak leciałam pierwszy raz na Majorkę z Poznania, miałam adidasy i skarpety w różowe flamingi – kazali mi zdjąć buty… No i różowe flamingi rozbroiły panią kontrolerkę :DD takie tam, no.

4.       Rozbrojony bagaż: po wyjęciu wszystkich powyższych rzeczy możemy w końcu wrzucić do koszyka bagaż z całą resztą szitu, który sobie przewozimy. Możemy przewozić jedzenie tj. kanapki, ciastka, cukierki, szczelnie zapakowana wędlina i inne szczelnie zapakowane produkty (oczywiście oprócz woreczków z prochami i zielonym).

Ważne: czego nie możemy przewozić w bagażu podręcznym? Przedmiotów uważanych za niebezpieczne: nożyczki, ostre pilniczki, naboje, broń, noże, gazy pieprzowe, itp. Leków (lepiej w odprawionym), kosmetyków większych niż 100 ml, przedmiotów z wtyczkami. Odradzam przewożenia produktów sypkich – just in case, żeby nie narobić sobie problemów. Pamiętamy również o zasadzie nie przewożenia niczego dla kogoś kogo nie znamy, tzn. jeśli ktoś nas prosi „Ojej, nie zmieściło mi się do bagażu, może Ty masz trochę miejsca?”. Nawet jeśli byłby to sweterek babci, może mieć wszyte prochy w podszewkę, pod mankiet, gdziekolwiek i później my za to bekniemy. Nie i koniec. To nie są żarty. Nasze bezpieczeństwo jest na pierwszym miejscu i o tym nie zapominamy.

Ok, przeszliśmy przez kontrolę bagażową, zapakowaliśmy wszystko z powrotem do jednego toboła i idziemy w prawo dalej do właściwej hali odlotów (strefy bezcłowej) i próbujemy znaleźć nasz ‘gate’ czyli numer miejsca, z którego mamy lot. Ja do Warszawy leciałam z bramki nr 37 i w tym przypadku, żeby się tam dostać trzeba jechać TRANSITEM. Co to jest transit? To jest taki wewnętrzny pociąg na lotnisku, do którego wsiadamy w wyznaczonym miejscu, pamiętając numer swojej bramki, i z którego wysiadamy w odpowiednim miejscu. Przedział bramek to mniej więcej 20 na jeden przystanek (analogicznie, ja wysiadałam na drugim przystanku). Jak już wysiądziemy to jedziemy dwa piętra schodami w górę (w dół się nie da xD) i trafiamy w końcu do bramek. Szukamy swojej i czekamy w kolejce (KOLEJKA jest słowem klucz, bo jak się zbierzemy na hura w kupę zusammen to i tak każą zrobić kolejkę, a nieposłusznych wywalą na koniec) na moment, kiedy zaczną przepuszczać przez bramkę do zejścia do samolotu.

Tutaj warto wspomnieć, w których miejscach potrzebny jest nasz bilet i dowód. Bilet potrzebny jest nam 3 razy: przy bramce pierwszej, przy której skanujemy kod biletu, żeby przejść do kontroli bagażowej, później przy bramce końcowej, przez którą wpuszczają do wejścia do samolotu (tu wyciągamy też dowód/paszport, zależy na co mamy wypisany bilet) oraz po wejściu do samolotu (ta procedura przydaje się osobom lecącym pierwszy raz, które nie znają rozmieszczenia miejsc w samolocie – stewardesy wskazują po której stronie ma się miejsce ). No i jak już wleziemy do samolotu to bagaż podręczny ładujemy nad głowę jak w autobusach, a jakąś tam torebkę podręczną (Ryanair zezwala na małą torbę oprócz bagażu podręcznego, weszło to dopiero w tym roku) chowamy pod siedzeniem przed nami. Zapinamy pasy na czas startu i lądowania. Osobiście dla mnie start jest lepszy niż lądowanie, bo jak zaczyna się kołowanie w dół to ma się żołądek raz w odbycie a raz w gardle i jest nieprzyjemnie (tzn. to chyba naturalne, że gardło PO odbycie jest… dobra, nie wchodzę w to głębiej xDDD), a ani podczas startu, ani podczas lądowania nie można się oprzeć o stoliczek tylko trzeba trzymać pion więc jeśli macie z kim pogadać, to gadajcie to może wam jakoś zleci…

Wskazówka: w samolotach Ryanair jest ok. 34 rzędów po 6 miejsc. Rząd pierwszy jest zaraz za kabiną pilota, ostatni analogicznie na końcu, najdalej od pilota. Miejsca A i F są przy oknach, a C i D przy przejściu więc po zrobieniu odprawy w zaciszu domowym już mniej więcej wiemy gdzie będziemy siedzieć.

Po lądowaniu czekamy do całkowitego zatrzymania samolotu, NIE KLASZCZEMY, i próbujemy wydostać się z samolotu do hali przylotów. Jeśli mamy odprawiony bagaż to idziemy zgodnie ze wskazówkami na lotnisku do LUGGAGE RECLAIM i tam na taśmy będą wyrzucane walizki, a jak mamy podręczny to i tak zazwyczaj musimy przejść przez to miejsce do wyjścia i przechodzimy przez kontrolę paszportową. Oznacza to, że okazujemy dowód/paszport strażnikom granicznym, którzy wpuszczają nas na halę przylotów. Tzn. chwila. Najpierw kontrola paszportowa, później odbiór bagażu odprawionego i dopiero wyjście, o. Ale to wszystko idzie płynnie więc bez obaw.

EEEEEEEE nie wiem czy wyczerpałam cały temat. Jak mi się coś przypomni to dopiszę i dam znać na fejsie. Niemniej jednak mam nadzieję, że udało mi się choć trochę przybliżyć może nieco skomplikowaną procedurę przedostania się za pomocą samolotu do innego kraju. Jeśli macie pytania, albo jeśli znacie temat i zauważycie błąd proszę o niezwłoczny kontakt.

Buuuuuuuuuuuźki! I przepraszam, jeśli was rozczarowałam takim długim, może za długim i za nudnym wpisem, ale kto chce czuć się pewniej na lotnisku, to na pewno pomoże ;)))

gazelcia901 : :
gru 09 2014 Pierwsze koty za płoty
Komentarze: 0

Okej, sorry, ale pierwszy tydzień pracy był dla mnie nie do przerobienia i dni wolne spędziłam chillując, nie wysilając zbytnio brain'a... 
Mówi się, że kto nie pracował w gastronomii, nie zna życia. Z tym życiem to bym nie przesadzała, ale no niech ktoś kiedyś spróbuje powiedzieć, że praca na pool barze w 5* hotelu jest prosta to zacznę z nim taką polemikę, że mu sie odechce!!! 
A prawda jest taka, że zależy z kim się jest na zmianie, jakie ta osoba/te osoby mają podejście i oczywiście jak bardzo jest 'busy' na 'floorze'. W moim przypadku na pool barze trzeba ogarniać wszystko: wzorki na kawach, wrapy, bufet, stoliki, memberów, gości, spa-gości, połączenie z kuchnią, kuchnię barową, rachunki i odpowiedzi na pytania o każdą możliwą rzecz dotyczącą całego hotelu. Brzmi spoko, ale jak się tam stoi (chociaż w sumie nie stoi tylko lata) to czasem nie wiadomo w co ręce włożyć... Na szczęście workmates są pro i wiedzą, że nie ogarnę systemu płatniczego w 3 dni (i wszystkich jego funkcji, przekierowań, sposobów zapisu i rozliczania) więc cieprliwie odpowiadają na moje pytania, pomagają i jest fajnie. Mimo że ciężko, jest FAJNIE!! O ile panuje porządek. Ale niestety łatwo z tego porządku wyskoczyć... Wtedy przychodzi czas na chill i słowa "spokojnie, damy radę, trzeba tylko podrkęcić tempo" - nastaje podział obowiązków, każdy wie co robić i już jest ok. 
Hotel jest na tyle duży i ma tyle przejść, że jeszcze nie zawsze do końca trafiam, gdzie powinnam :DD Ale fajne jest to, że do 8 godzin pracy dorzucone jest 30 minut na obiad/kolacje (zależy od zmiany) zapewnianą w hotelowej kantynie pracowniczej i ku mojemu zaskoczeniu żarcie jest też pro - dużo warzyw, tuńczyczek, jakiś deserek czy owocki no i japa się cieszy. Mam też własną osobistą szafkę zamykaną na rozje... popsuty zamek, ale jest! więc nie muszę taszczyć łachów ze sobą tylko je zostawiam i o nic się nie martwię. 
Staff też jest w miarę spoko. Tzn. tak, nie zdziwi nikogo fakt kiedy powiem że ludzie niżsi funkcją są bardziej spoko od tych wyżej postawionych. Kuchnia - zajebista, pool bar - doskonały, attendenci - wyluzowani, uśmiechnięci. Wiadomka, że podlega się menegerowi, ale ważne, żeby dobrze żyć z tymi, z którymi ma się styczność na bieżąco. No i poszczęściło mi się, bo jestem bardzo zadowolona ze swojej ekipy - super typiarze!! I dziękuję im bardzo za bycie super! 
Do pracy dygam pieszo, oczywiście już od frontu, bo do wejścia staffu mam za daleko. Grunt to nie zapomnieć słuchawek i muzyki, która pozytywnie nastraja - wchodzisz do pracy z bananem na ryju i od razu wszyscy są milsi (albo wydają się być milsi).
A propos bycia miłym... Jeśli ktoś nie był w Anglii to raczej nie wie, że tu nagminnie pyta się wszystkich na wejście "Are you allright?" lub "Are you ok?". Nauczyłam się odpowiadać tylko "Hiii, im ok, thanks", bez żadnego "and you?", bo mnie to po prostu osobiście drażni. Tak z każdym kto przyłazi: "jest spoko?" - "spoko, dzieki, a u ciebie?" - "spoko, dzieki". No jakoś wersja hiszpańska z "Hola, que tal?" bardziej mi podchodzi... Ale z drugiej strony muszę przyznać, że dzięki temu tworzy się taką jakby bliższą atmosferę, w sensie... Że nie jest się sobie tak obcym jak to jest u nas w PL. No bo tak przekładając na wersję polską, to u nas nikt z obsługi w restauracji nie zapyta Cię od razu "Witam, jak tam mija Pani dzień?", bo klasyczny polski Kowalski pomyślałby "A ch*j Cie to obchodzi?". A tu po prostu to "Are you allright?" jest doklejone z automatu do "Hi!" i jest friendly, jest jakiś wstęp, podkład pod rozmowę nawet z kompletnie obcymi ludźmi. Pierwszego dnia to było dla mnie dziwne, że chłopak z baru do tych bogatych dziadków "heyah, you allright?". Ale oni odpowiadali każdorazowo z uśmiechem. Tak samo jak zabieram filiżanki/talerze ze stolika - każdy dziękuje i mówi, że to 'lovely' (czyli 'świetnie'). Tutaj plus za kulturę, pozytywne i przyjazne nastawienie. Więc mimo, że to jest irytujące dla mnie prywatnie (co wyjdę z pokoju w domu to współlokatorka mnie pyta "you allright?" - no kurde nic od godziny się nie zmieniło, w końcu siedzę w pokoju...), ale przyjmuję to za przyjemny zwyczaj dodający ciepła i bliskości, w sensie "znaleźliśmy się razem w tym samym miejscu, nasze drogi się przecięły, bądźmy dla siebie uprzejmi". O, tak bym to zostawiła. Może macie inne odczucia?? Może też spotkaliście się z czymś takim, ale Wam się wydaje inaczej?? Jesli tak, napiszcie do mnie, podyskutujemy ;))
Noooo to by było tyle, bo muszę się jeszcze dzisiaj nauczyć pulpitów systemowych. Mam nadzięję, że dzięki powyższym informacjom trochę wybaczycie mi moją absencję... Z każdym dniem będzie mi łatwiej znajdywać chwilę, żeby coś popisać, bo teraz naprawdę mam wiele do nauki - menu, drinki, kanapki, oferty... Jak juz wspomniałam, trzeba wiedzieć wszystko, a samo się nie zrobi. Ściskam ;**

gazelcia901 : :
gru 09 2014 How come?!
Komentarze: 0

Jak to się stało, że jestem tu, gdzie jestem?

Na pewno znajdzie się kilka osób ciekawych, "jak ona to zrobiła i po kiego grzyba się pcha na wyspę". To może być czysta ciekawośc, to może być zazdrość, to może być 'środowiskowa powinność', to może być równie dobrze bez powodu. A wszystko przez mojego znajomego... Poznałam go w niecodziennych okolicznościach będąc pod wpływem alkoholu (czy to kogoś dziwi...?). Nie pytałam, czy mogę wymienić tu jego imię więc zrobię to anonimowo. 
Po wspólnym maratonie imprezowym zgadaliśmy się jakoś, że ja PO obronie (o, ironio, he he he) chcę wylecieć do Anglii, złapać jakąś posadkę, troszkę posiedzieć na obczyźnie i później klasycznie przenieść się w inny kraniec Europy. Do Anglii dlatego, bo chciałam poprawić swój angielski i dlatego że pierwotnie chciałam odwiedzić swoich znajomych poznanych w tamtym roku na Majorce, ale jak zwykle wyszło co wyszło... Mam nadzieję, że mimo wszystko wyjdzie mi to na dobre ;)
Kolega podpowiedział mi pewien hotel, kazał napisać CV i list motywacyjny, w których pisanie i sprawdzanie było zaangażowanych (oprócz mnie) 5 innych osób i 15go sierpnia moje dokumenty wylądowały w skrzynce mailowej jednego z biur tegoż hotelu...
Na odpowiedź czekałam długo, a przynajmniej dla mnie było to jak oczekiwanie dzieci na Świętego Mikołaja, który prędzej czy później okaże się być przebranym wujkiem (ale nie wiem kto w moim przypadku miał być tym wujkiem... nieważne). W końcu ktoś napisał do mnie maila, z biegiem czasu umówił się na rozmowę przez telefon, a w późniejszym okresie na rozmowę skajpajową już z menegerem mojego departamentu. Potem były kolejne maile, problemy z promotorem, z pracą licencjacką, znowu maile i tłumaczenia, aż w końcu doszło do podpisania kontraktu. W sumie od wysłania dokumentów do dostania pracy minęło równo 2 miesiące. 
(Skracam Wam tę całą procedurę, bo aplikowaniu, rekrutacji i dokumentom kontraktowym też chciałabym poświęcić oddzielny artykuł. Sama nie spodziewałam się, ile z tym jest zamieszania, a może uda mi się przygotować mentalnie kogoś z Was, jak to wygląda i czego można się spodziewać podczas całego procesu ubiegania się i dostania mniej lub bardziej wymarzonej posady). 
Po odrzuceniu 9 kg nadbagażu (było mi TAK smutno!) 5go listopada (od dostania kontraktu to wyjazdu minęły kolejne 3 tygodnie) udało mi się spakować i tu dotrzeć. Pierwszy raz do Anglii. Samej. Bez mapy. Ale z dobrym angielskim, biletami w ręce i dzięki uprzejmości nieznanych mi osób pojawiłam się w wynajętym drogą mailową pokoju o planowanej godzinie. Co prawda pokój trochę mnie przeraził, ale jak już udało mi się dowiedzieć, Anglicy nie przywiązują wagi do stylu i "smaku" wnętrz... Tak więc powitały mnie meble z lat 80tych, ciężkie zasłony i to wspomniane gdzieś wcześniej miękkie łóżko, które na razie jednak nie powoduje bólu :) 
Ale miało być o samej pracy, przecież jestem po pierwszym dniu... Z racji tego, że w piątek mój 'landlord' zawiózł mnie w miejsce, gdzie od środy rozpocznę harówkę, wiedziałam jak tam dzisiaj dotrzeć (oszczędzono mi motania się z jakimiś naszkicowanymi na 'toilet paper' drogami dojazdu/dojścia, które pewnie porwałby wiatr i w ogóle bym się spóźniła). 
A miejsce mojej pracy to 5-cio gwiazdkowy hotel Chewton Glen położony w New Milton, na południowym wybrzeżu. Wspomnę tylko, że co roku przyznawane są mu nagrody (od złota do brązu) za najlepszy hotel w Anglii więc musicie przynać, że nieźle przyfarciłam gdyż spodziewam się pięęęęęęknych referencji z tego miejsca, ach, och! 
Nie, nie chwalę się. I nie chciałabym, żebyście myśleli, że to robię. Próbuję tylko pokazać tym, którzy mają przed sobą do podjęcia ważne decyzje, że osoba z takiej wsi jak ja (z zadupia, nie ukrywajmy, choć widziałam większe!), nie musi być skazana na robotę w szwalni czy fabryce (nie ubliżając nikomu - ja po prostu nie wyobrażam sobie siebie za maszyną albo przy taśmie). Że Wasze pochodzenie wcale nie determinuje tego, kim będziecie. Zdeterminuje, jeśli na to pozwolicie. I być może brzmi to wyniośle i w ogóle stwierdzicie, że mam sobie schować w trampki taką gadkę, ale MOŻNA. No kurde można! Może nie powinnam się jarać pracą, którą dopiero co dostałam, ale dla mnie to już jest jakieś osiągnięcie. Włożyłam w to wiele pracy, wysiłku, nerwów (nie tylko swoich), czasu, pieniędzy, na rzecz tego poświęciłam również nawet pewne uczucie, ale po prostu czuję, że to życie (kapryśne, nierzadko przytłaczające..) mi jakoś za to odpłaci. Że to była właściwa decyzja. Że ryzyko, jakie podjęłam, przyniesie oprócz rozłąki z bliskimi coś, co okaże się być ponad koszty. Może też za dużo oczekuję... Ale to jest właśnie smak ryzyka, który baaaardzo mi odpowiada i któremu przez najbliższe kilka lat nie mam zamiaru się oprzeć^^ 
Nie omieszkam zrobić jakiegoś osobnego wywodu na temat pogonii za marzeniami, decydowaniu sie na wyrzeczenia, ryzyku, zdobywaniu doświadczeń i walką o lepsze 'być i mieć', ale to w swoim czasie. Zrobię to jak więcej przeżyję, odwiedzę, przepracuję, osiągnę, bo chyba jeszcze za wcześnie ;))
Wracając do samej pracy pierwszy dzień ogłaszam dniem BEZ SZAŁU!!! 5 godzin rozwiązywałam testy z BHP, które tak zryły mi mózg, że jak brałam się za pisanie tej notki to miałam w głowie jedynie angielskie słowa!! No przecież to jakiś 'najtmer' : OOO Pozytyw jest taki, że najadłam się w hotelowej kantynie pracowniczej liści, pomidorów i ogórków oraz skosztowałam bardzo dobrej kiełby, która przypomina mi smak mojej pracy w Niemczech<3 Zmagałam się też z otwarciem mojej szafki na łachy - oczywiście mój klucz jako jedyny był zdeformowany, zamek otwiera się tylko na patencie unosząc go do góry aaaaaach LOVELY ! <3 Hotelu jeszcze nie widziałam hehe... Dostałam za to uniform, o! Białe polo-wpierdolo z logo CG (na razie za duże bo nie mieli mniejszych - no dlaczego mnie to nie dziwi?!) oraz czarne spodnie w kancik (kocham jak spodnie kończą mi się ponad talią, którą i tak mam już za wysoko - no kocham). Buciki na obcasie nabyłam w polskim Centro za 39.99 PLN - jak mi się rozpieprzą to płakać nie będę. Gorzej jak wpadnę w poślizg za barem albo przy basenie i się połamię - na moje nieszczęście podpisałam oświadczenie, że biorę odpowiedzialnośc za stan używalności mojego obuwia roboczego... (o tych oświadczeniach też Wam napiszę, bo przy niektórych byłam zdziwiona - dołączę to do wątku o aplikacji i rekrutacji ;)) Tak, tak, będę sobie kimś pomiędzy barmanką a kelnerką w SPA, a konkretnie na pool barze. Ot, cała historia. 
Po dzisiejszym dniu, napisaniu tego kolejnego chaotycznego artykuliku i przemarznięciu do szpiku kości (trochę nad tym siedziałam jednak, hmm) ogłaszam, że przebieram się w strój sportowy i nakurzam fitness! Jak już Wam to zapowiedziałam to będzie mi głupio tego nie zrobić :DD Takie metody! Haha :) Oczywiście w mojej głowie pozostanie jeszcze kilka wątków, o których chciałabym wspomnieć teraz lub później, ale nie chcę męczyć ani Was, ani siebie...
Niech chaos stanie się naszym przyjacielem na czas mego zesłania... AMEN!

gazelcia901 : :